Podróż zaczęliśmy jak na nas nietypowo, bo tym razem korzystamy z przewozu Kolei Śląskich do Wisły Uzdrowiska. Założyliśmy bowiem, że w niedzielę Wisła będzie zakorkowana przez turystów wracając z nart. I jak miało się okazać, mieliśmy rację. Podróż pociągami (z przesiadką w Kato..) minęła całkiem przyjemnie. Wagony puste!, turystów niewielu. Szkoda tylko, że KŚ zrezygnowała ze sprzedaży biletów weekendowych. Teraz trzeba kupić bilet na konkretny pociąg, tak więc albo wie się o której godzinie zejdzie się ze szlaku i zdąży na pociąg powrotny, alby (i to akurat duże udogodnienie) kupuje się bilet powrotny za pomocą aplikacji (bardzo wygodne), albo na dworcu w biletomacie (wygodne), ale w np. w punktach Informacji Turystycznej w Wiśle (tu trzeba zdążyć w godzinach otwarcia).
W Wiśle byliśmy o 9:40 i od razu spod dworca wyruszyliśmy żółtym szlakiem w kierunku celu naszej wędrówki. Wisła przywitała nas białym puchem i ciszą. Tak - ciszą. Mało ludzi i rozkładające się w niedzielne przedpołudnie stragany w ogóle nie przypominały tego tętniącego gwarem turystów miasta.
Aby tradycji stało się zadość na pierwszym straganie kopiliśmy zapas górskiej strawy na drogę. I oczywiście od razu trzeba było go skosztować. Oscypek był tak dobry, że szkoda było przerywać delektowanie się nim nawet na czas zdjęcia z misiem ;)
Idąc dalej mijamy Rynek z Syrenką i Kościół Ewangelicki, by za kościołem skręcić w lewo i przekroczyć Wisłę.
Już te piesze kilometry dały mi w kość. A właściwie w kostki. No.. palce :D
Okazało się, że moje zimowe buty albo się skurczyły, albo mi szłapa urosła ;( i brakuje przynajmniej pół centymetra luzu. Kobiety znają to uczucie, gdy mając rozmiar 38 mierzą od 36, bo może akurat będzie pasować :D (przynajmniej tak opowiadał Robert Korólczyk w swoim skeczu ;) ).
DeaDia wprawdzie proponowała abyśmy zalegli w Wiśle, ale kto by tam słuchał Kobiety.
Z początku szlak biegnie ulicą między zabudowaniami..
.. by po kilkuset metrach wprowadzić nas na teren Parku Krajobrazowego Beskidu Śląskiego.
Krajobraz jak z Narnii. Aż nie chce mi się wierzyć, że te białe widoki mogą się nam tak podobać. Chyba stęskniliśmy się za zimą z lat naszego dzieciństwa. To jest tak fajne, że aż trzeba to uwiecznić na zdjęciach. Czyli.. obowiązkowy selfik ;) (nota bene tym razem zdjęcia tylko z komórek - jakoś w ten zimowy dzień nie chciało mi się taszczyć jako dodatkowego obciążenia na szyi kilograma lustrzanki).
i kilka pozowanych na dodatek, jak to fajnie jest być w górach zimą..
Zaczynamy podejście pod Kamienny (791 m n.p.m.), i chociaż nie jest stromo, to jednak kijki ułatwiają wędrówkę. Jeszcze łatwiej momentami na śliskich odcinkach byłoby z raczkami, ale tych nie chce nam się wyciągać z plecaków.
Trasa przetarta przez kilka osób, który wybrały się na szlak przed nami, więc nie jest najgorzej. Zresztą nie tylko ludzie chodzą tymi ścieżkami. Udaje nam się dostrzec dwie sarny, które najpierw idą równolegle z nami, by po chwili przeskoczyć przez ścieżkę i skryć się w lesie. W sumie trwa to chwilę i niestety nie udało się uwiecznić ani na zdjęciach ani na filmie ;( Musicie wierzyć nam na słowo.
Widoczność może nie jest rewelacyjna, i brakuje słońca, ale przynajmniej nie pada śnieg. Od czasu do czasu możemy dzięki temu podziwiać panoramę okolicznych szczytów Beskidu Śląskiego w kierunku na Bukową, Obłaziec, Beskidek i Rownicę.
W druga stronę (w kierunku na Kiczory czy Stożek) rozpoznanie szczytów ułatwia tablica informacyjna.
Wędrówkę przez odkryty teren nie ułatwiają tumany śniegu wzniecane przez porywiste, chociaż chwilowe, podmuchy wiatru. Ale humory dopisują, bo trasa naprawdę lajtowa. Gdyby jeszcze nie te za ciasne buty :D
Po drodze mijamy traktor z pługiem, który pomaga okolicznym gospodarzom w odśnieżeniu dojazdu do ich domostwa. Wywołuje to na naszych japach wielki uśmiech, bo oboje w tym samym momencie przypominamy sobie popularny skecz "Wymarzony domek w górach". ;)
Droga przez śnieg staje się coraz bardziej dziewicza. Niby ktoś przed nami szedł, ale nikogo nie widać.. taki cud ;)
W końcu zdobywamy Kamienny.
Od tego miejsca praktycznie do Trzech Kopców Wiślańskich idziemy "po płaskim".
Słoneczka wprawdzie niewiele, ale czasami i ono pokaże się zza chmur..
W końcu po dwóch godzinach marszu i bólu :D jesteśmy prawie u celu naszej wędrówki. Prawie, bo to dopiero szczyt Trzech Kopców Wiślańskich (810 m n.p.m.).
Jeszcze tylko kawałek i będzie "Telesforówka" - prywatne schronisko - przytulisko..
Zanim jednak pokonamy te ostatnie metry oglądamy trzy kopce, od których wziął nazwę szczyt.
Wg Wikipedii:
Nazwa góry pochodzi od jej położenia na styku granic trzech miejscowości: Ustronia, Wisły i Brennej. W początkowym okresie rozwoju osadnictwa na tych terenach każda jednostka osadnicza znaczyła swe granice nacięciami na korze drzew ("zakrzosy") lub właśnie kopcami układanymi z kamieni. Przymiotnik "Wiślańskie" dodano w celu odróżnienia góry od innych Trzech Kopców (np. Trzy Kopce u styku granic Brennej, Szczyrku i Wapienicy lub Trzy Kopce w Beskidzie Żywieckim).
Szkoda, że ktoś wziął sobie na pamiątkę tablicę z napisem Brenna ;(
Ruszamy w dalszą drogę, przez śnieg, zamieć i wichurę.. (dobra - dramatyzuję ;) było lajtowo.. ;) )
By napotkać.. kolejne trzy kopce! Tym razem w kompletem tabliczek. Widać duch budowania pomników w narodzie nie ginie.
Przed nami Telesforówka - dzisiejsza solenizantka ;) i cel właściwy naszej wędrówki.
Schronisko zaprasza w swoje progi, proponując jako miejsce spoczynku i posiłku osłoniętą werandę i dwa poziomy jadalni. Miejsca sporo i co ciekawe ludzi sporo. Wielu z nich przyszło z Brennej, Ustronia Dobki lub z Przełęczy Salmopolskiej.
Zrzucamy plecaki i zimowe kurtki, i planujemy w ciepełku godzinny odpoczynek przy żurku, grochowej i czymś tam jeszcze.
Z czego słynie Telesforówka? Oczywiście z Garbusa, który służy jako znak rozpoznawczy schroniska i miejsca w którym można spożyć posiłek.. no może nie zimą.
Jest to tez wymarzone miejsce na sesję zdjęciową naszej "górskiej" maskotki - Dartha Vadera.
Po posiłku i rozleniwiającym odpoczynku ruszamy w dalszą drogę w kierunku Smerekowca. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie z solenizantem i komu w drogę, temu kijki..
Na pytanie czy zakładamy raczki odpowiedź brzmi: a po co.. dobrze im w plecaku, niech siedzą. Zresztą lodu na szlaku nie widać, tylko pierzynkę śniegu. A że od czasu do czasu się gdzieś tam pośligniemy.. damy radę ;)
Na moment trafiamy na okno pogodowe. Gdyby słoneczko chciało tak świecić od rana zdjęcia nie byłyby takie szarobure. Ale i tak nie ma co narzekać. pogoda sprzyjała. Zimno nie było. Śnieg nie padał.. tylko te za ciasne buty... ;(
Za ciasne buty dały popalić. Przestaję zgrywać gieroja i proszę o skrócenie trasy. Zamiast pchać się na Smerekowiec i zejść do Wisły Nowej Osady, a później wracać asfaltem do centrum przez godzinę, skręcamy na czarny szlak na Wierchu Gościejów (593 m m.n.p.) i schodzimy do Wisły Gościejów.
Czarny szlak to zawsze czarny szlak.. krótki, dojściowy do szlaków głównych, a przez to bywa trudny i stromy. Tak jest i tym razem. Po pierwszym w miare płaskim odcinku zaczyna się schodzenie ostro w dół. Oj paluszki w butach dostały wtedy popalić :D
Nie dosyć że było stromo to miejscami i ślisko. Kije pomogły, ale raczki dalej odpoczywały ;)
Tym razem zamiast sarenek spotkaliśmy jednorożca..
..widać w tych okolicach się na tego zwierza poluje..
W końcu wychodzimy z lasu między zabudowania Wisły Gościejów. Z daleka słychać gwar dzieci i dorosłych. Okazuje się, że natrafiliśmy na kulig pod stokiem, na którym starsi i młodsi urządzili sobie ślizgawkę i zabawy na śniegu.
Niestety, ślizgawka objęła nie tylko stok, ale i ulicę. Tym razem raczki już lądują na butach, bo bez nich kręciliśmy piruety jak Biestiemianowa i Bukin (ktoś w ogóle wie o kim piszę ;) ?)
Lód jest zresztą nie tylko na drodze, ale i na jednym jedynym drzewie.. Jak się tam znalazł? Wot zagwozdka.
Dzięki raczkom udaje nam się przyspieszyć kroku i w dosyć dobrym tempie schodzimy do głównej drogi (ul. Wyzwolenia) prowadzącej do centrum Wisły. Drogi zapchanej samochodami stojącymi w wielokilometrowym, wolno posuwającym się korku. Nawet piesi i pociąg byli szybsi od zmotoryzowanych turystów wracających do domu z okolicznych stoków.
Mijamy dzielnicę Nową Osadę i wzdłuż rzeki Wisły, docieramy do centrum miasta.
Jeszcze tylko zdjęcie misia (tym razem oświetlonego) i rezygnując z grzańca idziemy w kierunku dworca PKP, skąd o 17:10 wyruszamy w drogę powrotną. Przedtem jednak krótka wizyta w punkcie informacji turystycznej na dworcu i zakup przydatnej pamiątki, od dawna poszukiwanego przez DeaDia: kubka z karabińczykiem. Od teraz DeaDia będzie dzwoniła kubeczkiem przypiętym do plecaka, odstraszając dzikiego zwierza ;)
Beskidy! Góry kocham i szanuję!
Wrażenia z zimowej wędrówki, nawet krótszej niż planowanej, niezapomniane. Reset pełny.
I nauka na przyszłość: buty zimowe kupuje się o pół albo nawet o rozmiar większe ;)
I takich muszę teraz poszukać ;)
Do zobaczenia na szlaku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz