26 grudnia 2018

Turcja 2018 - część 1 - zaczyna się przygoda życia

Turcja 2018 - część 1 - zaczyna się przygoda życia 

Przygotowania do "wyprawy życia" rozpoczęły się dosłownie dwa dni przed odlotem...
Ale może od początku:
Nie wszyscy z Czytelników wiedzą, że wyjazd do Turcji był prezentem, jaki DeaDia zafundowała mi z okazji Abrahama. I nie chodzi tu broń Boże o imię potomka, ale o okrągłą rocznicę. O prezencie dowiedziałem się 6 miesięcy przed wylotem, i to tylko dlatego, że trzeba było wyrobić paszporty, a ja stary Sknerus McKwacz, jak zwykle byłem na "nie". No bo po co komu paszport, jak Unia stoi (przynajmniej na razie) przed nami otworem. I oby niedługo nie był to "otwór tylny". Paszporty, całe szczęście jeszcze w starej szacie graficznej wyrobione bez problemu, po ok. 20 latach od końcu ważności poprzedniego paszportu. Świat się zmienił w ciągu mojego życia, a mnie dane było te zmiany obserwować.


Kupno wizy przez portal e-wiza też nie było jakoś skomplikowane. Parking przy lotnisku opłacony i zarezerwowany. Można się pakować.
I tu, my świeżaki podróżniczo-lotnicze popełniamy pierwszy, jak się okaże później, błąd. No bo skąd mieliśmy wiedzieć, że na tygodniowy pobyt w Turcji bierze się jako bagaż rejestrowany największe walizy jakie się ma w domu (pod warunkiem oczywiście, że spełni wymogi linii lotniczych). My wzięliśmy skromnie małą walizkę dla mła i duży kofer dla DeaDia. No bo gdzieś te sukienki, buty, bluzki itp. trzeba schować. Każda z naszych walizek ważyła skromne 14 kg - gdzie tam limit 20 kg.
Tydzień przed wylotem obserwujemy skyradar, aby wiedzieć co nas może czekać. Zapowiedzi nie są zbyt optymistyczne. Wylot z Polski opóźniony o prawie 2,5 godziny, powrót - o prawie półtora. A termin powrotu jest dla nas dosyć istotny, ze względu na czekająca nas rodzinną imprezę.
Pakowanie, jak już wiecie, na ostatnią chwilę. No bo to tylko tydzień, bo walizki nieduże, bo po co się spinać, jak chodzi o to, że ma być fajnie.

W sobotę, w dzień wylotu, wyjeżdżamy z domu trzy godziny przed czasem (błąd - choć nie całkiem, numer dwa). Parking okazuje się kawałkiem ogrodzonego, ale (przynajmniej w części VIP) wyasfaltowanego terenu. Zostawiamy samochód zabezpieczony folią na szybie przed ewentualnymi przymrozkami i wsiadamy do podstawionego busa, który zawozi nas pod terminal odlotów. Tu pierwsze zaskoczenie: hala jest pusta. Zgodnie z sugestią ze strony biura podróży udajemy się na poszukiwanie punktu informacyjnego biura. W końcu lecimy pierwszy raz i nie chcemy popełnić jakiegoś błędu. Punkt znaleziony - i tu drugie zaskoczenie - wszystkie stanowiska informacyjne (nie tylko naszego biura podróży) są puste. Czyli jesteśmy zdani na własną intuicję i inteligencję. Odnajdujemy punkt odpraw i tu zaskoczenie numer trzy: kolejka jest ogromna. Ludzie - spać nie umiecie? Przecież do odlotu jest prawie 2,5 godziny. Mieliście tu być za 30 min.


Pocieszamy się tym, że ogonek za nami rośnie szybko, czyli nie jesteśmy ostatni. Szybka lotniskowa kawa w czasie oczekiwania w kolejce i nareszcie jesteśmy przed obliczem zawiadowcy wagi. Teraz przekonamy się na ile nasze wyliczenia są zgodne ze wskazaniami wagi lotniskowej. Ufff. Trafione w punkt. Czternaście to jednak czternaście, mimo, że w domu waga obliczana ze wzoru: odejmij ciężar mła od ciężaru mła z walizką. Chwila niepewności jakie pan bileter samolotowy przydzieli nam miejsca (bo po sugestiach różnych zamieszczonych na różnych grupach i forach zrezygnowaliśmy z płacenia haraczu dla biura podróży za gwarancję miejsca obok siebie). I… są.. dwa miejsca obok siebie..
Walizki zdane, bilety odebrane, czas na przejście przez odprawę. Olek na tacę razem z plecakiem, komórką i portfelem, do tego pasek (spodnie w zęby, żeby nie opadły) i przechodzimy. Bez problemu - pewnie dlatego, że Browning (nóż ratowniczy dla niewtajemniczonych) został w domu.




Zakup wody w wolnocłowym (w cenie drinka) i zostaje jeszcze prawie godzina oczekiwania i niepewności - będzie punktualnie, czy nie. Był. Przejazd autobusem pod schody samolotu w ścisku jak za starych dobrych czasów MPK, kilka szybkich zdjęć Boeinga i wsiadamy.




Miejsca są rzeczywiście obok siebie - po obu stronach przejścia, ale jesteśmy zbyt przejęci aby zwracać uwagę na taka mała niedogodność. Teraz tylko krótki kurs przetrwania przeprowadzony przez stewardesy, przełączenie komórek w tryb samolotowy, odłączenie karty SIM (forumowe opowieści o rachunkach za roaming z Turcji skutecznie wryły w pamięć tę czynność) i startujemy.







Aby nie opisywać lotu trwającego 2 godziny 20 minut powiem tylko, że nie było tak strasznie jak się spodziewałem. Wcale nie było strasznie. Widoki za oknem boskie, i chmury, i góry i ziemia (mając fajnych współpasażerów miałem nawet możliwość zrobienia kilku zdjęć).









Lądowanie, wcale nie gorsze niż start (choć są dwie obowiązujące teorie: 1. Gorszy jest start, 2. Gorsze jest lądowanie - co ciekawe nie ma teorii 3. Najgorszy jest lot).


Na pustym lotnisku przechodzimy odprawę paszportową (w towarzystwie słaniających się na nogach, pewnie "osłabionych lotem", kilku typowych polskich turystów - tacy zawsze musza się znaleźć i podtrzymać mit polaka-pijaka) i dosyć sprawnie odbieramy bagaże.


Antalya wita nas typowo zimowa pogodą: na oko ok. 18C, nic tylko zdejmować kurtki i wystawiać twarze do słoneczka. Biuro podróży podstawiło autobusy, które rozwożą nas do miejsc zakwaterowania. Nasz driver jedzie równo jak po sznurku: z elektronicznego wyświetlacza tempomatu nie schodzi 90km/h, wszystko jedno czy znak pokazuje 60 czy 80 km/h. Za oknem po lewej stronie drogi widoki jak marzenie: góry! Piękne szczyty, masywy górskie, winnice, gaje, domki i kościoły.. ups.. meczety. Z jednym, dwoma, czterema minaretami. Po pewnym czasie po prawej stronie zatoka.. morze śródziemne, plaże, hotele (w większości puste i zamknięte - jest poza sezonem). I palmy.. wszędzie palmy.. Halo! mamy grudzień! Może jakaś choinka?
Jak dzieci z nosami przy szybie wypatrujemy drzewek wzdłuż drogi obsypanych pomarańczami, cytrynami czy innymi owocami. I nikt tego nie zrywa! Dziwni jacyś ci Turcy.





Po dwugodzinnej podróży docieramy do naszego hotelu, który ma w nazwie Adult 16+. Nazwa obiecująca. Obiecuje, że nie obudzi nas płacz małego bobasa, pokrzykiwanie rodziców na dzieci czy bijatyka rówieśników. Starsi ludzie, jak ja, cenią już sobie spokój i ciszę. Plus dla DeaDia za taki wybór.
Recepcjonista mówi ze wszystkich kulturalnych językach świata (czyli po turecku - co nie dziwi, angielsku, niemiecku i rosyjsku).  Jako Polacy dostajemy ulotkę z podanymi godzinami posiłków w ramach all inclusive w języku rosyjskim i konsjerż prowadzi nas do pokoju.


Pokój przytulny, nie za mały z TV, na którym przez tydzień będziemy oglądali jedne z dostępnych programów: TV Polonia. Pozytywnym zaskoczeniem jest zasięg wifi na terenie całego hotelu: w lobby, na basenie, restauracji i pokojach bez względu na piętro.




Po zakwaterowaniu pora na pierwszy posiłek - kolację.. ale o posiłkach będzie inny post.
Wybiegając o jeden dzień naprzód, z pokojem czeka nas mała przygoda.
Rano w niedzielę warto byłoby wziąć kolejny prysznic, tym bardziej, że sobotni był jakiś taki chłodny. Okazało się, że temperatura wody w kranach odbiega w znacznym stopniu od przyzwoitości. Odpuszczamy hektolitry wody, ale to nic nie pomaga. Dajemy jednak szanse naszym kranom do południa. Gdy nie chcą nadal współpracować w zakresie ciepłej wody postanawiamy zgłosić problem w recepcji. Zgłosić problem, tzn. dogadać się z Turkiem w jednym z nieznanych mi języków. Przygotowuje sobie tyradę po niemiecku, licząc, że Turek zrozumie o co chodzi. Na pierwsze moje pytanie: Sprichst Du Deutsch? ten odpowiada w Hochdeutsch: Natürlich! Nosz holender! - zapomniałem, że Turcja to najbardziej na południe wysunięty Land BRD. Udaje nam się dogadać, recepcjonista obiecuje wysłać konserwatora do naszego pokoju. Dobrze, że nie dodał: niezwłocznie, bo jak się okazało po 3 godzinach od zgłoszenia konserwator jeszcze nie podjął działania. Cóż - Turcja. Po kolejnej interwencji i wspólnej wizycie z konserwatorem w pokoju hotelowym mamy potwierdzenie diagnozy: cold water. No Turku - duży sukces. Zaczynają się nasze pierwsze negocjacje. Ponieważ diagnozę po kolejnej godzinie rozszerzono na: cold water is in all rooms (czy jakoś tak w tym trudnym języku), rzucamy recepcjoniście koło ratunkowe w formie: change room :D
OK. i konserwator (w zastępstwie konsjerża) prowadzi nas do innego skrzydła hotelu proponując zamiast naszej przytulnej "dwójki" "trójkę" z małżeńskim łożem. Prezentuje łazienke, udowadniając, że hotel dysponuje ciepła wodą i przeprowadza dialog akceptacyjny:
Turek: OK?
Ja: OK
Turek: OK!
Dzięki znajomości języka angielskiego na poziomie "OK" oraz metod konwersacji z Turkami (które przydadzą się nam później przy negocjacjach cenowych) przenosimy się do dużego pokoju, w którym spędzimy nasze tygodniowe wakacje.




Ale o tym.. w następnych odcinkach ;)

1 komentarz: